Przywrócić nadzieję w rodzinie
(część I)
poprzednia strona

Krzysztof Wojcieszek

Temat tego wystąpienia został mi zadany*. A z tematami zadanymi jest tak, jak z pisaniem wypracowania: troszkę człowiek kaleczy, troszkę się męczy. Zastanawiałem się, czy temat jest dobrze sformułowany. Zawsze, kiedy uczeń ma zadany temat, to się zastanawia, czy nauczyciel dobrze go sformułował. Temat zadany brzmi prosto: ?Przywrócić nadzieję w rodzinie?, ale miałem z tym dużo kłopotów, bo niby wszystko wiadomo: wiadomo z grubsza, co to jest rodzina i wiadomo z grubsza, co to jest nadzieja, ale jakoś nie bardzo mi pasowało to słowo: "przywrócić", bo przywracamy zawsze coś, czego brakuje: nie ma czegoś i staramy się to zastąpić czymś innym albo przywrócić, czyli odnowić, jeszcze raz przywołać. Czy to tak rzeczywiście jest?

Czym jest rodzina?

Sądzę, że dobrze by było na początku dwa słowa poświęcić tym trzem członom tematu. Który z nich wydaje się nam najłatwiejszy? Chyba ten o rodzinie, bo to takie bliskie, codzienne. Wydaje nam się na ogół, że wiemy, co to jest rodzina. Niektórzy ludzie na przykład rozumieją to tak: jak "jest rodzina", to jest jakiś urzędnik, który "zaklepie", a potem jak "odklepie" inny urzędnik, to już nie ma rodziny. Ludziom się wydaje, że rodzina to jest jakiś twór prawny. Z kolei psycholog powie, że to jest skomplikowany układ relacji, w których funkcjonują ludzie w rodzinie. Tak będzie postrzegał rodzinę - poprzez wahania relacji. Socjolog będzie mówił: ach, to są wszystkie połączenia pomiędzy jakąś grupą ludzi a resztą społeczeństwa. To jest taka komórka społeczna, jak to nas przyzwyczajono myśleć.

Tymczasem okazuje się, że nie. Nie da się prosto powiedzieć, co to jest rodzina. Może najbliższe intuicyjnie jest to, co podsuwa nam wiara w postaci obrazu świętej Rodziny z Nazaretu; to, co może mniej rozumiemy, a bardziej czujemy, do czego się przybliżamy, pewien ideał. Ale kiedy człowiek zaczyna własną refleksją do tych spraw sięgać, to ma poważne trudności. Jest taka gałąź wiedzy, która próbuje odpowiedzieć na to pytanie jak najgłębiej, i w tej gałęzi wiedzy, w filozofii, uzyskujemy bardzo zaskakującą odpowiedź. W chrześcijańskiej filozofii rodzina to jest grupa osób, które są na stałe powiązane więziami osobowymi (jak to się mówi uczenie - relacjami osobowymi), ale nie byle jakimi, tylko trzema ważnymi relacjami: miłością, wiarą i nadzieją. Mamy więc pewien stały układ: trwała więź, stałe środowisko, w którym ludzie występują, zasadnicze środowisko dla człowieka.

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba to, co mówi mój mistrz, prof. Gogacz, u którego się uczę tych rzeczy, a on mówi tak: kosmos czy przyroda to są wymysły; tak naprawdę człowiek istnieje w świecie osób. Rodzina jest jego zasadniczym domem. Gdy matka ma w sobie, w swoim organizmie, dziecko poczęte, jest domem małego człowieka. I okazuje się, że nie tylko wtedy, ale już po urodzeniu, wtedy, gdy dojrzewamy jako dzieci i nastolatki, a potem dorosłe dzieci, jesteśmy cały czas w tym domu osób. To nam wiele tłumaczy. Tłumaczy nam np. radość z każdego dziecka, które przychodzi. Bo któż by nie chciał mieć obszernego domu, w którym jest wiele pokoi, dużo różnych krokwi, piwnic itd. Można sobie wędrować, każdy chciałby mieć mieszkanie jak najobszerniejsze - tak po ludzku, materialnie. Oczywiście, jak jest liczne rodzeństwo, to ten dom jest obszerniejszy, więcej tych relacji, ujawnia się większa wspaniałość. Ja to obserwuję już choćby u moich dzieci, u tej trójki maluchów, że nie jest im źle z siostrami, każdej poszczególnej.

Rodzina więc to więzi, to osoby, i to osoby, które wyróżniają dwie cechy. Pierwsza z nich to to, co zazwyczaj zapoczątkowuje rodzinę: małżeństwo. Ale okazuje się, w głębszej analizie, że przecież są też rodziny, które nie powstają poprzez małżeństwo. Może bardziej ułomne, ale jednak rodziny. Np. matka samotnie wychowująca dziecko. A więc w grę wchodzi tu inna relacja, relacja rodzicielstwa. Te dwie relacje: małżeństwo i rodzicielstwo wyznaczają jakby obszar rodziny, tego, czym ta rodzina jest. Będą nas zatem interesowały takie sytuacje, w których występują osoby ludzkie połączone na trwałe więziami osobowymi: wiarą, nadzieją i miłością, zaprzyjaźnione ze sobą na trwałe, ale oprócz tego jeszcze znajdujące się w relacji małżeństwa albo w relacji rodzicielstwa względem siebie. Wszystkie inne układy w jakimś sensie dalszym mogą być rodziną. To zaś, relacje osobowe, to jest coś takiego, co jest najważniejsze. Można się z kimś przyjaźnić czy kogoś znać, ale w więzach rodzinnych nie pozostawać.

Wiara, nadzieja i miłość w rodzinie

Wydaje się nam, że słowa: wiara, nadzieja i miłość słyszymy tylko przy okazji tematów teologicznych, w ramach życia wewnętrznego, kiedy się mówi o tzw. cnotach teologicznych, o tym, czym jesteśmy obdarowani od strony Boga, żebyśmy mogli Go kochać, zawierzyć Mu, czy zaufać. Ale okazuje się, że podobna sytuacja występuje między ludźmi, że takim najgłębszym poziomem odniesień, połączeń, kontaktów pomiędzy osobami w rodzinie są właśnie te trzy relacje i one tak samo się nazywają. Dokładnie tak samo.

To jest np. relacja wiary, kiedy się ludzie otwierają na siebie i kiedy udostępniają drugiemu swoją prawdę: zobacz, taki jestem. W rodzinie ta prawda jest nam bliższa: kiedy małżonkowie obcują ze sobą, to można powiedzieć, że są maksymalnie otwarci. Nie da się oszukać współmałżonka co do tego, jakim się jest człowiekiem. Odsłania się wtedy cała głębia naszego człowieczeństwa. To najgłębsze odsłonięcie powoduje powiązanie prawdą, i to nazywamy wiarą między ludźmi. Co niszczy tę wiarę? Najczęściej wiarę niszczy próżność i pycha. Nie, nawet nie kłamstwo, ale próżność i pycha.

Następna relacja to relacja miłości. Wydaje się nam, że to lepiej rozumiemy... Może tak. Miłość to jest relacja, która powstaje, kiedy dwoje ludzi przystosowuje się na trwałe do siebie, kiedy napotyka się i akceptuje, zaczyna współegzystować właśnie w tym dostosowaniu. Jest to odległe od tego, co zazwyczaj podsuwa nam kultura współczesna, literatura. Uczucia są tylko jakby muzyką, która towarzyszy miłości, a zasadnicza treść jest gdzie indziej, właśnie w tym dostosowaniu, w tym współprzebywaniu, właśnie w tej współakceptacji. To owocuje uczuciami, ale różnorodnymi, bogatymi, i nie jest tożsame wyłącznie z uczuciami.

Pozostaje jeszcze trzecia relacja, która nas najbardziej interesuje, czyli nadzieja: ten rodzaj dostosowania czy więzi, który powstaje wtedy, kiedy ludzie wzajemnie stykają się ze sobą swoim dobrem. Nadzieja jest wtedy, kiedy ludzie wzajemnie odnajdują w sobie dobro i z tym dobrem się wiążą. Ja znajduję dobro w drugim człowieku, on znajduje we mnie i to jest podstawą zaufania, nadziei. I to jest rzecz osobliwa, dlatego, że ci filozofowie, którzy rozpracowują temat, mówią, że nawet oszukanie nie niszczy tak pojmowanej nadziei. Ktoś może mnie np. zawieść, oszukać, podeptać coś, mogę stracić wiarę w niego, bo jak mnie okłamał czy z pychy, czy z próżności, to mogę jakby stracić dostęp do prawdy tego człowieka, a mimo to on może mi się odsłonić jako jakieś dobro warte ocalenia, warte przylgnięcia, warte trwania mimo wszystko. I to jest relacja, którą bardzo trudno zniszczyć w ludziach, w więziach między ludźmi. Bardzo trudno.

Dlatego cały czas się zastanawiałem, czy ten zadany temat jest prawidłowo sformułowany: czy rzeczywiście tak bardzo dużo brakuje nadziei, że trzeba ją aż przywracać; czy rzeczywiście w ludziach jest tak mało dobra, że aż trzeba się starać o jego przywrócenie. Myślę, że nie musimy tutaj na wszystkie pytania odpowiadać, na sto procent powiedzieć, że już wszystko wiemy i tak jest. Różne pytania mogą zostać zawieszone i otwarte, bo czasami może to być pytanie bardzo indywidualne, np. o to, jak w mojej rodzinie, w moich relacjach to wygląda, czy ja np. nauczyłem się odnajdywać to dobro? Może ten brak nadziei to tylko pozory, może ja nie jestem tylko w świadomości nastawiony na to dobro, a w rzeczywistości jednak lgnę do niego, odnajduję coś takiego, co mnie trzyma przy tym drugim człowieku?

Te wszystkie trzy relacje mają to do siebie, że budują się na najgłębszych fundamentach ludzkiej osoby. Nawet nie tam, gdzie się lokują wszystkie uczucia, różne pomysły, wyobraźnia, to czego na co dzień używamy jako ludzie. Gdzieś absolutnie najgłębiej. To ma nawet swoje nazwy filozoficzne, których nie pora przypominać, w każdym razie dotykają absolutnie fundamentów istnienia ludzkiego: inne odniesienia nie, a te trzy osobowe - tak. One budują się na najgłębszych źródłach, na fundamentach ludzkiego istnienia, na przejawach tego istnienia.

Przywracanie nadziei

W ten sposób przybliżyliśmy sobie te dwa terminy: rodzinę i nadzieję. Trzeci to właśnie przywracanie. Przywracanie to znaczy (ja to tak rozumiem), że jest pewne źródło, z którego korzystam, czy moc, czy pełnia, i z tej pełni sięgam. Przywracam coś, czego brakuje albo jakoś ożywiam to, co było upadłe, martwe, albo podnoszę coś, i coś nieobecnego nagle się staje.

Trzeba raczej zwrócić uwagę na to, że nadzieja, którą mamy przywracać, wychodzi nam naprzeciw, ona już jest. To, co my w ramach tego przywracania mamy zrobić, to tylko pokazać do niej drogę, być może usunąć pewne kłody z tej drogi, może pewne bariery czy zapory, głównie takie, które utrudniają nam widzenie dobra w drugim człowieku; nawet nie widzenie - utrudniają nam dostęp do tego dobra. My możemy być jak ślepcy, możemy go tylko dotykać, ale czuć i być przy nim.

Takie przywracanie nadziei to wszystko to, co pozwala nam dotrzeć do dobra w drugim człowieku. Jeżeli jest w nas mało nadziei w rodzinie, czy nam się tak wydaje, to musimy szukać za wszelką cenę dostępu do dobra w drugim człowieku, budować na tym, co jest w nim dobre. To jest właśnie przywracanie nadziei. To jest generalna recepta.

To wszystko brzmi bardzo ogólnie, niekonkretnie, filozoficznie. Może warto więc w tym momencie przejść do tematu, który jest bliższy życiu, bardziej konkretny, uchwytny. Ponieważ te tematy są mało omawiane, stąd ludzie mają mniejszą wprawę w słuchaniu. Sięgnijmy więc do jakiegoś konkretnego przykładu. Właśnie inaugurujemy XIV Krajową Pielgrzymkę Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Bardzo wiele osób, które na tę pielgrzymkę przyjechały, przyjechały z motywów troski o trzeźwość braci. To nie jest jedyny motyw, który ludzi prowadzi do Krucjaty. Znam wielu członków Krucjaty i mam wrażenie, że to bogactwo motywów jest szersze. Ale bardzo wielu ludzi nawet dawniej było skłonnych utożsamiać Krucjatę wyłącznie z ruchem trzeźwościowym, abstynenckim, jakby trochę pomijając, czy zapominając o tym aspekcie ewangelizacyjnym, o tej drugiej nazwie Krucjaty. Nazwa ta to: Dzieło Niepokalanej. Ta nazwa pokazuje, o co chodzi, że to jest szerszy zakres spraw.

Ponieważ do Krucjaty wchodzi się poprzez decyzje abstynenckie, może dobrze będzie sięgnąć do źródła problemów i zatrzymać się nad rodziną, w której występuje problem alkoholowy. Ile takich rodzin jest w Polsce? Ponieważ jest prawie półtora miliona ludzi uzależnionych, a troszeczkę jeszcze więcej ludzi wchodzących w chorobę, to łatwo wyliczyć, że takich rodzin jest przynajmniej dwa razy tyle. Bo jest rodzina, z której taki człowiek wychodzi, rodzina pochodzenia, i jest rodzina, którą taki człowiek często założył, czy tworzył, która czasami trwa, czasami się rozpada, ale jest tą drugą, ta, do której on wszedł. Jeżeli więc byłoby półtora miliona takich osób, to musiałoby być przynajmniej trzy miliony takich rodzin, w starszym i średnim pokoleniu, i tak to chyba mniej więcej jest. To jest bardzo duża grupa ludzi. To oznacza, że jak tutaj siedzimy, bardzo wiele osób zna to doświadczenie ze swojego życia, bo już się stosujemy do tego prawa wielkich liczb, że jak jest duże zgromadzenie, to statystyka, która się sprawdza na społeczeństwie polskim, musi tutaj też zacząć działać - gdybyśmy rozmawiali w cztery oczy, to na pewno byśmy do tego dotarli. Wiem z wielu rozmów, doświadczeń i kontaktów, że to jest dla wielu z nas ważny motyw wejścia w Krucjatę, tak, jak był i dla mnie. To była i moja rodzina, właśnie taka. Dlatego to, co mówię teraz, mówię z podwójnej pozycji: kogoś, kto się tym teraz zajmuje zawodowo, i trochę z pozycji człowieka, który zna problem od wewnątrz. I tak kiedy widzę, słyszę, kiedy słucham modlitwy powszechnej na różnych naszych zgromadzeniach, nawet oazowych, kiedy przychodzą ludzie i modlą się za swoich bliskich o łaskę, o dar trzeźwości, to widzę wyraźnie, że rodzin z tym problemem jest bardzo dużo.

Cała rodzina choruje...

Co się dzieje w świecie takiej rodziny? Myślę, że dobrze będzie wyraźnie powiedzieć jedno: to, co w takiej rodzinie się dzieje, nie jest ograniczone wyłącznie do osoby uzależnionej. Nie wiem, czy to wiecie, czy słyszeliście, czy nie, ale powtórzę to, bo to jest ważne, a zdaje mi się, że ważne rzeczy trzeba by było powtarzać. Problem alkoholowy w rodzinie nie skupia się wyłącznie na osobie, która pije, tylko cała rodzina choruje. Dokładnie cała rodzina. Nawet przyjaciele rodziny, jeżeli są tacy w rodzinie i zachodzą do takiej rodziny, też chorują razem z nią. Może mniej, ale też.

Mam za sobą doświadczenie zwracania się do ludzi czasami w cztery oczy, np. do żony, która ma pijącego męża i pyta, co robić, żeby nie pił. Rozmawiam z nią i wydaje się, że wszystko rozumie, że wszystko jest jasne. Rozstajemy się i okazuje się, że nic nie usłyszała, nic nie zrozumiała. To tak, jakby była między nami szklana szyba i tak jakbym nie mógł tej szyby w ogóle przebić. Oczywiste fakty, które się przytacza, nie przenikają do jej umysłu. To jest przejaw tej choroby. To jest przejaw tej głuchoty, którą sobie człowiek sprawia, znajdując się w tym niezdrowym układzie.

Można by to porównać do układu słonecznego, np. gdyby w naszym układzie słonecznym słońce nabrało bardzo wielu plam, było całe zaplamione - nie tak, jak jest normalnie, że jest tam mało plamek, ale było ich mnóstwo, i gdyby zaczęły się dziać dziwne rzeczy w całym układzie słonecznym, to by się działy tam, gdzie jest Merkury i tam gdzie jest Pluton, i Jowisz, i Saturn, po prostu w całym układzie. Wszystkie planety, które krążą wokół słońca, odczuwałyby to. My to już na Ziemi odczuwamy. Jak wiadomo są cykle w plamach i dzieją się różne dziwne rzeczy, zwłaszcza w przyrodzie. A gdyby plam było tam dziesięć razy tyle, to by działy się nie tylko na ziemi, ale także na Marsie. Chodzi mi tutaj o takie widzenie rodziny, która jest pewnego rodzaju całością. Oczywiście, że my się nie zlewamy w rodzinie, nie stajemy się jakimś jednym ciałem, ale jesteśmy bardzo blisko ze sobą, i to wszystko, co się dzieje w jednym, to tak jak za ruchem kostek domina ustawionych jedna za drugą, dociera do najdalszych krańców rodziny. Ludzie jakoś tego nie dostrzegają i, mówiąc szczerze, łatwiej jest często przekonać o chorobie, o tej dysfunkcji, samego uzależnionego, który pije, niż jego towarzyszy w rodzinie. Trudniej jest im tę sprawę pokazać, wyjaśnić, wprowadzić na drogi, które prowadzą do zdrowienia. Wszyscy chorują, a mało kto o tym wie. A nawet są tacy ludzie, np. niektóre dzieci w takiej rodzinie, które gotowe są przysiąc w sądzie, że wszystko jest w porządku, które dopiero dociśnięte do muru skrajnymi okolicznościami , "wypuszczą z siebie trochę pary" i zauważą.

Skąd się to bierze? Skąd to dziwaczne niedostrzeganie sytuacji przez członków takiej rodziny? Otóż bierze się to stąd, że wchodzenie w chorobę nie jest nagłe, tylko stopniowe. To jest jedna przyczyna. Druga zaś to ta, że jest to coś takiego, co jest przekazywane między pokoleniami. Ja o tych dwóch sprawach opowiem osobno. Pierwsza sprawa to stopniowość wchodzenia w problem. Dzieje się tak, że rodzina taka przeżywa pewne fazy wchodzenia i za każdym krokiem wchodzenia w problem stara się dostosować do sytuacji.

  • Najpierw wydaje się, że pobrało się dwoje młodych ludzi z wielkiej miłości, wszystko jest wspaniale. Co prawda, pan młody na weselu bardzo się chwiał, wpadł pod stół, trochę się z niego pośmiali, ale wydawało się, że ta wielka miłość odmieni wszystko i że on przestanie pić, jak się zainteresuje domem, dziećmi, żoną. A tu nagle zaczynają się dziać rzeczy dziwne, niepokojące. Częściej zdarzają się powroty po wypiciu. Rodzina oczywiście w pewien sposób reaguje na to. Reaguje najczęściej nerwowo, ale reaguje w sposób naturalny. Stara się bronić, dostosować się do tego. Ta faza może trwać kilka lat. Już ta pierwsza faza powoduje u członków rodziny pewne (nazwijmy to tak, chociaż to nie jest dobre słowo) skrzywienia, może lepiej: dostosowania, adaptacje. Przystosowujemy się do tego układu, staramy się sobie jakoś poradzić, bo przecież żyć trzeba.
  • Następne kroki są inne. Ponieważ problem się nasila, nie udaje się go zdusić, więc już zaczynają być w domu gwałtowne historie. Zaczynają się potężne walki, zaczynają się różne manipulacje. Coraz więcej osób zaczyna krążyć wokół tej osoby pijącej, a ona coraz głębiej pogrążać się w nałóg. Ta faza również polega na przystosowywaniu się. Zmieniły się okoliczności, ten człowiek zaczyna pić ciągami, członkowie rodziny są coraz bardziej bezradni i się do tego dostosowują. Uczą się po kolei swoich ról, które tam występują, i - uwaga! - jest to znowu podyktowane naturalnym dążeniem do zachowania równowagi. To jest po prostu szukanie ratunku, po omacku. To nie jest coś takiego, co wynika ze złej woli członków rodziny, z jakiegoś dziwactwa. Każdy by się tak zachowywał i dlatego każdy ma jakby równe szanse wejść w orbitę tzw. współuzależnienia.
  • W końcu przychodzi faza zupełnej bezradności, kiedy ludzie godzą się z tym, machają ręką i zaczynają żyć jakby obok tego uzależnionego. Tak, jak czasami w organizmie: kiedy się zrobi twór chorobowy, to organizm otacza go tkanką łączną, robi się "obszar wydzielony". Wokół tego człowieka też się buduje zasieki: niech on sobie tam żyje, a my tu spróbujemy żyć obok niego. To się z trudem udaje. To faza trudna. Faza pozorów. Usiłuje się utrzymywać pozory, że wszystko jest w porządku, ale się często macha ręką. Pojawia się już wtedy coś takiego, co się wiąże z naszym tematem: beznadzieja. Ludzie zaczynają wątpić, czy cokolwiek się dzieje.
  • Czwarta faza przystosowywania jest dwoista. U większości ludzi jest to faza porzucenia. Po prostu mówi się tak: nic już z niego nie będzie. On nic nie jest wart. Nic się nie da zrobić. Trzeba się od niego oddzielić, to jest jedyne wyjście. W formie rozwodu, ucieczki, czasami zabójstwa. Bardzo wiele dzieci z rodzin z problemem ma takie myśli, ma takie pomysły: zabić ojca na przykład, zabić matkę, rzadziej. Ale tak! Czasami się to przypadkiem zrealizuje, bo to nie są poważne plany, to są uczucia, które się w nas budzą, ale czasami się to przypadkiem zrealizuje. Czasami sam uzależniony wpadnie gdzieś pod tramwaj albo się powiesi. I jest to wyjście, które się zdarza najczęściej. Rozpad, porzucenie, rozstanie. Wydaje się, że rodzina obroniła ten swój stan posiadania, oddaliła się od problemu.

Ale jest w tej czwartej fazie czasami inna droga, w której próbuje się na nowo rodzinę zbudować. Jest to droga nieco trudniejsza, dlatego mniej osób na nią wchodzi. Na ogół przy pomocy innych ludzi, którzy świadczą pomoc wykwalifikowaną, zaczyna się droga odbudowywania rodziny na nowo, ale poprzez to, że jej członkowie próbują się jakby wewnątrz siebie odciąć od pewnych przejawów tego problemu, które dotąd wiązały ich z człowiekiem uzależnionym. Nie od niego się odcinają, ale od przejawów jego zachowania. To jest bardzo ważne rozróżnienie... Chodzi o to, że jeżeli w tej fazie jakaś rodzina zdobywa wolność, zaczyna obierać tę drogę faktycznego rozwiązania sytuacji, musi nastąpić uwolnienie, odcięcie się od pewnych przejawów zachowania człowieka uzależnionego, a nie od niego samego. Pozostaje się z nim w więzi, ale odcina się od przejawów jego zachowania. To jest trudne. I dlatego mniej ludzi wybiera tę drogę, która prowadzi do odbudowania rodziny na nowo, bo to jest trudne. Bardzo wielu dochodzi blisko do takiej decyzji, a potem mówi: wycofam się jeszcze, tu się nie zapuszczę, to jest dla mnie za dużo, za daleko, nie rozumiem tego. Niestety, większość tak reaguje. Czy tak musi być? Chyba nie. To jest zależne od tego, jaką zdobędą po drodze pomoc i jakie w nich zapadną decyzje. Jest tu element wolności decyzji, ale chyba bardzo dużo zależy od tego, jaką po drodze uzyskają pomoc. W takich rodzinach nie ma złej woli, to nie jest tak, że ludzie po prostu nie chcą, nienawidzą tego uzależnionego tak, że po prostu jest to jakieś diabelstwo, zła wola. To nie jest tak. W tych rodzinach jest bardzo dużo dobrej woli, dużo miłości, paradoksalnie czasem więcej, niż w tych zwykłych. A więc to nie jest kwestia chęci, ani złej woli, tylko po prostu kwestia umiejętności, w które trzeba ludzi wyposażyć. Trzeba im pomóc nauczyć się skontaktować ponownie z dobrem w tym drugim człowieku, a zasłonić przed złem.

To jest trudny proces, zatem żeby pokazać tę sprawę bardziej obrazowo, opowiem wam anegdotę, która bywa powtarzana we wspólnocie samopomocowej Al-Anon, której ja też byłem czynnym członkiem. To jest wspólnota gromadząca ludzi z rodzin czy z otoczenia alkoholików, ludzi, którzy sobie wzajemnie pomagają. Otóż pewna żona trafiła do wspólnoty i w tej grupie, przygotowywała się do rozwiązywania swoich problemów. Korzystała z tej grupy bardzo. Była bardzo zachwycona. Usłyszała, że ma mężowi okazywać twardą miłość. A więc jak upadnie gdzieś, to niech leży, niech poczuje skutki swego picia, a nie tam do łóżeczka, w piżamkę itd. No i jak się tego nauczyła, tak też robiła. I przychodzi na grupę i chwali się: "Wiecie, przyszedł pijany, a ja się zebrałam w sobie, bardzo się męczyłam i zostawiłam go tam, gdzie leżał. Przeziębił się, odczuwał to, co dokładnie powinien". Ale wszyscy w grupie się podrapali trochę po głowie, jakoś nie słychać aplauzu, nikt nie bije braw. Trochę ją to stropiło. Zaczęła przemyśliwać na nowo i widzi, że to może trochę nie tak. No i za którymś razem przychodzi ponownie na tę grupę: "Wiecie co? Wiem o co wam chodzi z tą twardą miłością. Znowu przyszedł, upadł na podłogę w tym samym miejscu, co poprzednio i wiecie co zrobiłam?..." I wszyscy czekają, czy zaniosła go do łóżka, czy zostawiła. Nie. "Przykryłam go kocem i tak zostawiłam". A więc jest to po prostu kwestia pewnej umiejętności, pewnego rozwoju do rozwiązywania tych spraw.

Zazwyczaj jest tak, że w takiej rodzinie są pewne ogniwa mocniejsze, które mogą się stać punktem, z którego uruchamia się zdrowienie tej rodziny, takie, które mają najjaśniejszy ogląd sytuacji. Czasami, paradoksalnie, to są małe dzieci w rodzinie. Był taki przypadek, że sześcioletnie dziecko w rodzinie stało się takim punktem wyjścia zdrowienia rodziny. Okazało się najzdrowszym członkiem rodziny, który jeszcze w te wszystkie fazy nie wszedł i w taki sposób zupełnie otwarty z dobrem w rodzinie się kontaktował.

To nie koniec paradoksów, które z tematem chorej rodziny się wiążą. Dlaczego? Dlatego, że paradoksów jest więcej. Jest taki paradoks, który np. przejawia się tym, że wiele, zwłaszcza np. żon, mówi: ?Ach, co bym dała, żeby on nie pił? i modli się latami, i nagle okazuje się, że jakimś cudownym zdarzeniem Opatrzności on przestaje pić: grupa AA albo coś innego. Wydawałoby się, że już wszystko jest jasne i rozwiązane. A tymczasem rodzina potrafi się właśnie wtedy rozpaść. Jest taka cała dziedzina, są nawet tacy specjaliści, którzy się wyłącznie w tym specjalizują, żeby takie rodziny chronić w momencie, kiedy ktoś przestaje pić. Nie chcę przez to powiedzieć, że trzeba tak zostawić uzależnionego, żeby się zapił na śmierć i koniec, i spokój. Nie, trzeba wchodzić w tę sytuację, ale ten przykład pokazuje, jakie trudności, jakie pułapki czekają taki zespół ludzi. Oni nie zawsze rozumieją to, co się z nimi dzieje i oczekują, że sam fakt zaprzestania picia rozwiąże problemy. A przecież powiedziałem, że cały układ rodzinny jest zaburzony: cały układ, wszystkie relacje. A więc to nie jest tak, że jak tylko jeden z powodów znika, to wszystko od razu jest naprawione bez pracy, bez przyłożenia się do tego. Nie. Dlatego bardzo, bardzo wiele jest takich przypadków trudności (może nie zawsze rozpadu, jednak się udaje wielu rodzinom to przejść, ale nie bez poważnych trudności). Można to tak na "ludzki" język wytłumaczyć: wyobraźmy sobie, że żona przejmuje rolę męża, wszystkim rządzi, trzyma kasę, póki on pije. Tak, jakby nie było gospodarza, on wyjechał daleko. Nagle: trach, po dwudziestu latach gospodarz się zjawia i patrzy, co tu jest, jakie tu umeblowanie, w ogóle ile to w kasie, zaczyna liczyć, interesować się: co, gdzie wydane...

Jest jeszcze coś ważniejszego. Wielu ludziom wydaje się, że można się oderwać, oddzielić od tej rodziny. W tej trzeciej fazie przystosowania, kiedy nas ogarnia beznadzieja, rozpacz, zniechęcenie, mówimy: ?już trudno, ty idź sobie własną drogą, ja idę swoją?. Wielu ludziom wydaje się, że np. taka rodzina, która się oddzieliła od swojego alkoholika, żyje już w sposób prawidłowy i zaczyna się odbudowywać, i wszystko się uspokaja. Niestety, uspokaja się tylko w wymiarze materialno-organizacyjnym. Może nie być awantur, może być trochę zasobniejsza kasa domowa, mogą dzieci się nie bać, zacząć spać po nocach. Zaczyna się to uspokajać, ale pierwotne przyczyny i ta pierwotna choroba, która już w nich tkwi, jest w ogóle nie ruszona, i może się ujawnić w całym życiu, w różnych aspektach, czasami w dziesiątki lat po tym fakcie rozstania, kiedy wydawałoby się, że to już jest odległa, odległa przeszłość.

W czym się może przejawić? Np. w wyborze zawodu, w wyborze współmałżonka, w zaburzonych relacjach uczuciowych z pozostałymi członkami rodziny, ponieważ w takiej rodzinie występuje coś takiego, co się nazywa usztywnieniem ról. Polega ono na tym, że ktoś (np. dziecko w takiej rodzinie) przyzwyczaił się, że po to, aby rodzina funkcjonowała, to on jako dziecko musi odnosić sukcesy, musi być zawsze sprawny, dobry. I wtedy się dzieje coś takiego, że będzie te sukcesy odnosił tak namiętnie, że wyląduje w szpitalu na zawał. Zazwyczaj taka osoba nie wiąże swojego zawału czy swoich trudności zdrowotnych, swojego kryzysu życia, czy buntu np. w wieku lat czterdziestu na wszystko, na swoją aktualną rodzinę, na związki, na zawód, na wszystko, na ustrój; nie wiąże tego z opisaną sytuacją opuszczenia rodziny dysfunkcyjnej bez zaleczenia spraw, a tu się okazuje, że to ma wpływ. Jest to taka podwodna rafa. Wyobraźmy sobie, że statek płynie i widać tylko powierzchnię morza. Wczoraj widziałem w Gdańsku plażę i tak się zastanawiałem, ile tam jest różnych wraków na dnie... I "usztywnienie ról", które idzie w dalsze życie, zwłaszcza u dzieci, ale i u współmałżonki osoby uzależnionej, jest właśnie czymś w rodzaju takich podwodnych raf, na które może się natknąć rodzina. Jeszcze wrócę to tego wątku, ale chcę przypomnieć wam, że to jest międzypokoleniowe, że jest jedno pokolenie takiej rodziny i może być drugie, podobne.

Przejawia się to zwłaszcza w takich tajemniczych wydarzeniach, kiedy na przykład, córka w takiej rodzinie dorasta, przeżywa te wszystkie koszmary, katusze z ojcem alkoholikiem, różne dramatyczne rzeczy, czasami nadużycia seksualne i rzeczy nie do opisania. Wydawałoby się, że ktoś taki po doświadczeniach życia, na pewno wybierze celnie na współmałżonka osobę zdrową, nie mającą predylekcji do uzależnienia itd. Niestety, okazuje się, że nie, że to, co taka osoba najczęściej wybiera, to jest np. współmałżonek, który właściwie przypomina ojca, czyli albo jest uzależniony, albo trzeba się nim stale opiekować, jest jakimś dużym dzieckiem, w każdym razie jest jakimś bardzo fatalnym przypadkiem, złym "materiałem na męża" - jak to się mówi.

Inny przykład: ktoś jest synem alkoholika i wydaje się, że nie pije do 22 roku życia, nie może patrzeć na alkohol. Cierpi, bije się z ojcem w obronie matki. I wydawałoby się, że zupełnie nie jest zagrożony uzależnieniem. Ale to właśnie on ma szczególną predylekcję do tego, żeby w kontakcie z alkoholem wejść szybciej w uzależnienie, niż jego rówieśnicy. Nie ma czegoś takiego jak szczepionka. Jest wręcz przeciwnie: jest "wirus". Niektórzy myślą tak na zdrowy rozum: jak się napatrzy tyle w rodzinie, to chyba jest z daleka od tego, już się zaszczepił? A tu nie: to jest "wirus" w organizmie. Takie są skutki przebywania w naszych umysłach pewnych dostosowań, które w ciągu zaburzonego życia rodzinnego sobie wybraliśmy, i przebywania w nich w sposób nieodkryty przez zainteresowanych.

Nie jest łatwo to dostrzec. Docieranie do prawdy o sobie czasami zabiera wiele lat, docieranie do tego, co się kryje w mojej historii, zwłaszcza w rodzinie pochodzenia. Wszystkie moje obecne niepowodzenia czy trudności wiążą się z tą sytuacją. Jest to pewien dramat, dlatego, że ta wielopokoleniowość oznacza rzecz, której ludzie nie lubią. Ludzie są wolni, rozumni, nie lubią determinizmu, nie lubią, jak coś jest z góry określone, że to tak właśnie będzie, a zwłaszcza, jak sobie nie zdają sprawy, że coś nimi rządzi, jakiś porządek, który zaniedbali, którego nie dostrzegli. Dlatego jesteśmy skłonni to pomijać, nie myśleć o tym, ale bez dotarcia do źródła, bez określenia siebie, jak to wygląda, co jest we mnie takiego, na czym te dysfunkcje polegały w mojej rodzinie, często trudno się posunąć naprzód w czymkolwiek, w rozwoju duchowym, wewnętrznym.

Dokończenie w następnym numerze

*) Autoryzowany tekst spisanej z taśmy magnetofonowej konferencji wygłoszonej podczas XIV Krajowej Pielgrzymki Krucjaty Wyzwolenia Człowieka (Niepokalnaów 1994), odbywającej się pod hasłem "Przywrócić nadzieję w rodzinie").

Eleuteria nr 47, lipiec - wrzesień 2001

początek strony