|
|||
Wychowałem
się na wsi, gdzie alkohol lał się strumieniem przy każdej okazji.
Dorastałem też w otoczeniu kolegów ojca, z którymi
zacząłem popijać od 17 roku życia. Do kościoła chodziłem bardzo rzadko
i to bardziej z przymusu, niż z potrzeby spotkania się z Panem Bogiem.
Po ukończeniu służby wojskowej zacząłem popijać regularnie. Z tego
powodu zwolnili mnie z pracy. Chwytałem się wielu zajęć, ale zawsze
przeszkodą był alkohol. Poznałem swoją przyszłą żonę, po ślubie próbowałem się
trochę uspokoić - nie udało się. Kłótnie i przepychanki w domu
doprowadziły do tego, że żona poroniła. Wtedy, w kościele nad maleńką
małą trumienką, przyrzekłem sobie, że to koniec z piciem - ale znowu
nic z tego nie wyszło. Piłem coraz więcej, przesiadywałem w melinach,
gdzie, jak mi się wydawało, liczyli się ze mną i byłem kimś. Ale oni
widzieli u mnie tylko pieniądze, bo jeszcze wtedy pracowałem. Żona zaczęła wspominać o rozwodzie. Przestraszyłem się,
postanowiłem się "zaszyć". Nie piłem rok. Zacząłem chodzić do kościoła,
w pracy zaczęli mnie chwalić, ruszyła budowa domu. Lecz rok czasu minął
szybko, moja abstynencja też. Mieszkaliśmy z żoną u teściowej, z
którą nie mogłem się zgodzić. Zawsze, gdy byłem pijany, miałem
do teściowej i do żony pretensje o wszystko, a w gruncie rzeczy to ze
mną było coś nie tak - bo jak teraz widzę, są to dwie wspaniałe osoby.
W wyniku nieporozumień przeprowadziliśmy się z żoną do dwóch
pomieszczeń w naszym domu. Po siedmiu latach małżeństwa urodził mi się
syn. Tak się z tego cieszyłem, że piłem dwa tygodnie, a żonę i synka ze
szpitala odebrała teściowa. Straciłem znowu kolejną pracę, piłem teraz
po miesiącu, nawet nie interesowało mnie to, co się dzieje w domu.
Czasem, w krótkich chwilach trzeźwości, przypominałem sobie, że
ma być chrzest mojego dziecka. Po trzech tygodniach zjawiłem się w
domu, w dzień chrztu - rano. Pracowałem dorywczo, lecz prawie wszystkie pieniądze szły na
picie i zapłacenie jednej sprawy karnej za drugą. Gdy byłem trzeźwy,
siedziałem przy łóżeczku synka i mówiłem sobie, że z
piciem koniec, ale dobrze było dopóki nie wypiłem choćby małej
ilości wódki czy piwa. Zaraz potem następował ciąg, dwa - trzy
tygodnie, i znowu pobyt w melinie. Ostatni ciąg trwał miesiąc, ale
wtedy już było mi z piciem źle. Miałem coraz częstsze wyrzuty sumienia,
popadałem w coraz większe przygnębienie. Czułem się jak stara, brudna,
wymięta gąbka, która tylko wciąga alkohol. Nie mogłem spać,
jeść, miałem przed oczami zapłakaną żonę i synka. Prosiłem Boga, niech
mnie zabierze, jeśli istnieje, aby moi bliscy mieli wreszcie
spokój. Próbowałem popełnić samobójstwo, ale jak
zwykle byłem za bardzo pijany i nawet to mi się nie udało. Znalazłem
się na oddziale odwykowym i tu miałem wreszcie czas, aby trzeźwo
spojrzeć na świat. Zacząłem się modlić, chodzić na Mszę św. i prosić
Boga o łaskę przebaczenia. Pewnego popołudnia na oddział odwykowy przyjechała siostra
Justyna z braćmi z Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. Modliliśmy się,
śpiewaliśmy pieśni, głoszono świadectwa. Był to dla mnie dzień
szczęścia i radości, wspaniałej rodzinnej atmosfery. Od siostry Justyny
i przybyłych osób emanował spokój i wielka wiara,
której mi tak bardzo brakowało. Jeszcze nie byłem całkiem
przekonany, że Ci, którzy przed chwilą mówili świadectwa,
też są alkoholikami i że jest możliwe skończyć z alkoholem. Ale
wśród przybyłych poznałem swojego dawnego kolegę i on mnie
przekonał, że jeśli nie spróbuję, to nigdy nie wytrzeźwieję.
Dostałem zaproszenie na rekolekcje Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, na
które poszedłem. Byłem bardzo zaskoczony taką liczbą ludzi -
wszyscy uśmiechnięci, serdeczni, radośni. Najbardziej zdziwiło mnie to,
że ludzie weseli byli trzeźwi. Jak to możliwe? Przez cały czas byłem
bardzo wzruszony i szczęśliwy. Po raz drugi usłyszałem słowa
"BÓG CIĘ KOCHA" - mnie, którego inni nienawidzili,
którym gardzili, którego się wyrzekli. Po raz pierwszy
usłyszałem je na odwyku od siostry Justyny. Moje wzruszenie nie znało
granic, płakałem jak dziecko i czułem, jak wraz ze łzami ucieka ze mnie
zło i napełnia mnie spokój. Podpisałem deklarację na rok. Był to najlepszy rok w moim
życiu, zaczęło się wszystko układać. Z początku chodziłem do kościoła
regularnie, ale potem wpadłem w sidła zła. Byłem pewien, że jeśli
podpisałem deklarację to jestem uratowany, nie muszę się modlić i tak
sobie dam radę. Przed upływem roku upadłem, dałem się skusić. Błagałem
Boga znowu o wybaczenie i znowu Bóg miłosierny ulitował się nade
mną, postawił na mej drodze ludzi, którzy mi pomogli. Znowu
zacząłem się modlić, chodzić do kościoła i na spotkania Krucjaty. Raz
poszła ze mną żona i synek, modliliśmy się razem i wtedy zaczęliśmy się
zbliżać do siebie. Żona zaczęła mnie rozumieć, a ja starałem się żyć
jak człowiek. Pojechaliśmy na pielgrzymkę do Niepokalanowa i tam, wraz z
żoną, podpisaliśmy deklarację członkowską. Postanowiliśmy trwać w
abstynencji do końca życia. Była to decyzja wymodlona i przemyślana. Od
tego czasu żyję nowym życiem, mam wspaniałą żonę i synka. Odzyskuję
zaufanie rodziny, teściowej. Modlimy się teraz z żoną często o
wytrwanie. Bóg dał mi jeszcze jedną wielką łaskę. Byłem
nałogowym palaczem, który bez papierosa nie mógł żyć. Na
ostatnich rekolekcjach Krucjaty chyba Duch Święty przemówił
przez mojego kolegę: "Spróbuj, zaufaj Bogu". Złożyłem deklarację
na trzy miesiące (były to dla mnie wieki) i gorąco się modliłem.
Wyszedłem ze Mszy świętej rekolekcyjnej bez pociągu do
papierosów. To był cud. Po trzech miesiącach zacząłem odczuwać
pokusy, bardzo chciało mi się palić, więc zaufałem Bogu i podpisałem
deklarację, że nie będę palił papierosów do końca życia. Swoje szczęśliwe obecnie życie zawdzięczam Bogu Miłosiernemu i
siostrze Justynie wraz z całą Krucjatą Wyzwolenia Człowieka. Chwała
Panu! Bogdan, lat 34 - alkoholik, Dębica |
|||
Eleuteria nr 56, październik - grudzień 2003 |
początek strony |