Tańce-hulańce poprzednia strona

Agnieszka




Warsztaty, które treściwie nazwał Grzegorz "Tańce -Huląńce" odbyły się w Ligocie Polskiej w zawsze gościnnym ośrodku rekolekcyjnym Ruchu Światło-Życie. Dwie wspaniałe kobiety, jakie nam towarzyszyły, to moderatorka Gosia i prowadząca część taneczną - Kasia.
Czas spędzaliśmy między innymi na nauce tańców integracyjnych tj. takich, w czasie których zaangażowani są wszyscy obecni na sali, czy to w postaci: "a teraz wszyscy chwytamy się za ręce i kółeeeczkooo!" czy też (co przyjemniejsze) przez cykliczną zmianę partnera\ partnerki. Okazaliśmy się (o ile wierzyć pochwałom Kasi) grupą elastyczną, a według mnie nawet całkiem muzykalną. Tańce proponowane przez Kasię były po trosze taką podróżą po świecie, bo to taniec grecki, izraelski czy "opowiadający historię zakochanych z Portugalii". Był to popis dla wyobraźni, a to nie jest bez znaczenia. W ciągu tego weekendu przetańczyliśmy wiele godzin i poznaliśmy około dwudziestu układów taneczncyh.
Obecność dziewcząt z Ukrainy, które zasiliły nasza polską grupę miała dla mnie ogromne znaczenie. Podczas spotkania w małej grupie dzieliły się swoją wiarą i mogłam się ubogacać ich duchowym bogactwem, poznawać ich wewnętrzny świat. Było co poznawać i czego słuchać.Ważna była dla mnie rownież ich postawa, wszystkie emanowały kobiecością, były po prostu pewne swego piękna i biło one od nich. Kobiety głęboko uduchowione często kojarzą się z szarością, nijakością i "ciapowatością" w relacjach z mężczyznami. A przecież, Bóg stworzył nas pięknymi i wpadanie w jakieś kompleksy, chowanie się przed innymi, nie podoba się Jemu. Dla niego jesteśmy najcudowniej stworzeni i trzeba się cieszyć, że tak zostaliśmy obdarzeni urodą. Wszyscy bez wyjątku! Ukrainki nauczyły mnie odwagi w postrzeganiu siebie. Bo, co dosyć brzmi dziwnie, trzeba być odważnym, żeby uznać, że - oprócz jakiś wad - każdy z nas ma swoje mocne strony. Dziewczyny świetnie tańczyły i przy tym czerpały tyle radości z ruchu, muzyki (żadne tam napinanie się, żeby kroki się zgadzały, żeby dobrze wypaść, wejść w rytm)! To był przepiękny widok.
Wyjazd do Ligoty był niewątpliwie elementem jednoczącym nas wszystkich, budującym naszą wzajemną przyjaźń, tego przecież nigdy za wiele. Jedność tą wyczuwało się już w przygotowaniach do wyjazdu - w zaangażowaniu wszystkich w pomyślny przebieg warsztatów, a także przyjazd do ośrodka. Każdy dodał swoje choćby pięć groszy, żeby spotkanie mogło mieć pomyślny przebieg. Bardzo budujące było dla mnie to, że wszyscy poczuli się za ten wyjazd odpowiedzialni. Nawet jeśli co niektórym nie podobał się początkowo kurs (dwie osoby oczekiwały nauki tańca stricte towarzyskiego) i wydawały się t zawiedzione, to widziałam ich przełamywanie się i wysiłek, by być razem, tworzyć coś razem i wspólnie się uczyć. Jednym słowem jestem dumna ze swojej wspólnoty.
Czas warsztatów był dla mnie czasem próby zaufania grupie, czy zostanę przyjęta razem z moimi niedoskonałościami, i nie zostanę wyśmiana. Życie samo podstawiało kolejne próby sprawdzenia jakości naszej przyjaźni. Raz na przykład upadłam podczas tańca. I to nie tak, jak piórko, i jak po dziewczynie by się spodziewano, ale z hukiem. Dziwne, że ściany się nie zachwiały. No i wstyd. Ale nikt się nie śmiał. Nie naigrywał, że muszę pewnie ważyć sto kilo.... Ktoś chciał pomóc mi wstać, ktoś zapytał, czy sobie nie zrobiłam krzywdy. Czasami dobrze jest się tak "zbłaźnić". Można wtedy usłyszeć, z kim naprawdę się przebywa. Ja z tego "brzydkiego upadku" dowiedziałam się tylko dobrych rzeczy o moich kolegach i koleżankach.
Kolejna próba to "próba kapelusza". Tak ją sobie roboczo nazwałam, choć moje przymierzanie zabawnego kapelusza Kasi nie miało na początku żadnych znamion próby. Ot, tak po prostu wygłupiałam się i mierzyłam bardzo odważny kapelusz, którego noszenie nie przystoi pani w średnim wieku. No i w czasie tych wygłupów pojawili się chętni na fotografowanie. W końcu musiałam wyglądać jak jakieś zjawisko (nie mylić z: "wyglądać zjawiskowo" - to jest zupełnie coś innego). Chyba nadmiar dobrego humoru sprawił, że się zgodziłam. A potem drżałam, czy te zdjęcia nie przedostaną się do publicznej wiadomości. Czy zostanie wysłuchana moja prośba. Bo się tych zdjęć po prostu wstydziłam. I nie zostało zachwiane moje zaufanie. A ci, którzy zdjęcia zobaczyć mogli, nie naśmiewali się. A śmiesznym chyba nikt nie lubi być. Cieszę się, że przebywałam we wspólnocie z ludźmi, którym mogłam zaufać i którzy byli dyskretni.
Sama nauka tańca była też dla mnie przełamywaniem siebie - swojego wstydu z niezgrabności, szorstkości ruchów, braku płynności. Bo to nogi za długie, ręce za długie i wszystkie kończyny mi się plączą. Szczęśliwie dobra atmosfera na warsztatach pozwalała po prostu się uczyć i próbować wciąż od początku. Jakże miła jest świadomość, że jednak w czasie jednego weekendu można się czegoś nauczyć i trochę tej gracji w sobie wyrobić!
Bardzo ważnym momentem, żeby nie rzec przełomowym, był dla mnie taniec z kolegą podczas jednej z przerw. Wielu z nas tak spodobało się tańczenie, że nawet w tym czasie zostawali oni w naszej sali prób, puszczali muzykę i trenowali. Co niektórzy pokazywali inne tańce, które poznali wcześniej, ktoś z kimś szlifował wyuczone właśnie kroki, ktoś jeszcze wymyślał kolejne dodatki i udziwnienia do poznanych układów. Jednym słowem wirowaniu na parkiecie nie było końca. I w tym szaleństwie, przy jakiejś skocznej muzyce, odważyłam się na spontaniczny taniec z kolegą z warsztatów. Było to o tyle wyrazem odwagi, że kroki były, że tak powiem, niekonwencjonalne, zmyślane na prędce. A przede wszystkim myślę, że było to dla nas po prostu poddanie się bardzo ekspresyjnej i żywiołowej muzyce. Niestety nasz taniec został szybko zauważony przez grupę i zostaliśmy w centrum uwagi. Hmm... nie lubię być obiektem obserwacji, ale taniec trzeba było kontynuować, żeby nie zawieść partnera. I tak oto staliśmy się gwiazdami wielu zdjęć i filmików nagrywanych przez znajomych. Ta chwila, ta przerwa wymogła na mnie upublicznienie mojej wewnętrznej ekspresji i wiązała się z dużym wysiłkiem przełamywania siebie, z odwagą uzewnętrzniania tego, co moje. Warsztaty te miały więc też i po trosze charakter warsztatów psychologicznych (!), skoro były dla mnie nauką otwierania się na grupę i nauką zaufania drugiej osobie (tj. prowadzącemu partnerowi) i też nauką współpracy (w końcu taniec tworzyliśmy razem).
Ten dany nam czas uważam także za owocny w sensie wychowania. Bo wychowywaliśmy siebie nawzajem. Dobra atmosfera kursu pozwalała na odważne wytykanie sobie wad, na pokazywanie, że w danej sytuacji można było się lepiej zachować. W przyjaznej atmosferze łatwiej usłyszeć i przyjąć słowa krytyki i łatwiej też te słowa wypowiedzieć. Mam nadzieję, że wszystkie przeprowadzone rozmowy miały tylko na celu dobro drugiej osoby i jej rozwój.
Rozmowom szczególnie sprzyjały posiłki. Choć podobno przy jedzeniu się nie gada. Miałam szczęście poznać ludzi niebanalnych i mądrych. Z pasjami mi obcymi, z energią i odwagą, której mogę im tylko zazdrościć. Zatem przy stole nie tylko strawa dla ciała i dla ducha. I radość spotkania drugiego człowieka, który mnie ubogaca i buduje moją wiarę w człowieka właśnie.
A ponieważ słynne są "nocne Polaków rozmowy", pogaduchom nie było końca także wieczorami. Wszystkie takie spotkania dały mi możliwość zgłębiania wiedzy o ludziach, dawały okazję, by poznać ich bliżej, niż pozwalałyby na to oazowe spotkania biblijne. A przecież na takiej "wiedzy" można budować przyjaźń.
Był też czas na wygłupy i rozrywkę. Dowiedziałam się też, ile wyobraźni mają moi ziomkowie i wokół jakich tematów krążą ich myśli. To było dopiero interesujące! Ale przede wszystkim był to czas dobrej zabawy i zdrowej spontaniczności.
Pora już podsumowywać. Na szczęście na pocieszenie mogę dodać, że wyuczone tańce pozwoliły na atrakcyjne przygotowanie trzech zabaw w parafii (dwa duże bale i jedna zabawa urodzinowa). Wszystkie imprezy były prowadzone przez naszą wspólnotę, na wszystkich pojawiły się osoby " z zewnątrz", wszystkie zakończyły się pełnym sukcesem, ponieważ ludzie chcieli się bawić i poznawać tańce. Co ważne, wszystkie te zabawy były BEZALKOHOLOWE. W ten sposób kończę tą moją relację. Oby więcej takich wyjazdów i takich zabaw!




Eleuteria nr 78, 2/2009


początek strony