Powiedz, że nas nie ma...
poprzednia strona

Biełka




"Powiedz, że nas nie ma" - słyszałam przez całe życie. Gdy tylko ktoś zapukał do drzwi, cała rodzina w popłochu chowała się po kątach jak szczury, a ja wychylałam nieśmiało głowę i odprawiałam każdego gościa z kwitkiem, choć strasznie źle czułam się z tym, że kłamię. Uciekałam na strych, przytulałam ogromnego pręgowanego kocura, zagryzałam wargi, żeby powstrzymać płacz i myślałam o tym, jak bardzo jestem zła na mamę za to wszystko. Złościłam się całymi latami. Za każdym razem, gdy odkładałam słuchawkę ze słowami, że nikogo nie ma w domu, czerwieniłam się ze wstydu i złościłam się jeszcze bardziej. Dopiero teraz, po latach, zrozumiałam, że ona miała rację - nas naprawdę nie było.

Chyba nie potrafię wskazać dokładnie momentu, w którym to wszystko się zaczęło. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam niewiele - kilka pijackich awantur, zapłakaną twarz matki, rękę ojca wymierzoną w jej głowę. Pamiętam strach i zagubienie, krzyki zza ściany i coś, o czym przypomniałam sobie niedawno - cudowne bajki, które na dobranoc opowiadał mi ojciec, bajki magiczne, wymyślane na poczekaniu, absolutnie niepowtarzalne i niesamowite. To były chyba jedyne chwile, w których czułam jego bliskość - chwile, które chciałam zatrzymać na zawsze, którymi po latach chciałam rozgrzewać serce. Ale stało się inaczej. Dziś coś ściska mnie za gardło, gdy wspominam te opowieści ojca. One wcale nie rozgrzewają serca, one je rozdrapują, ranią, oziębiają jeszcze bardziej. Może gdyby nie one, łatwiej byłoby mi się pozbyć tej iskierki współczucia dla niego?

Gdy miałam dziesięć lat, ojciec stracił pracę i pił coraz częściej. Powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego bywa taki zły, zaczęłam dostrzegać związek między jego humorami a ilością butelek poupychanych po kątach. Pamiętam wiecznie zmęczoną matkę, która coraz rzadziej przytulała i całowała mnie w policzek i ojca, którego tak strasznie się bałam. Pamiętam ogromne problemy finansowe, wieczne kłótnie, ciągłe pretensje i ten dzień, w którym mama z dziadkiem odchodzili od zmysłów, bo ojciec nie wrócił na noc do domu, nie odbierał telefonu. Pamiętam radiowóz policyjny na podwórku, roztrzęsioną matkę i powrót ojca po kilku dniach, obraz nędzy i rozpaczy, smród niemytego ciała, rachunek za izbę wytrzeźwień i holowanie auta, jego przeraźliwy płacz, ucieczkę z fiolką leków i sznurem, telefony odbierane w środku nocy, rzewne pożegnania, nocne poszukiwania i kolejny powrót po kilku dniach milczenia.

Wracał w jeszcze gorszym stanie, ale chyba nigdy nie było mi go bardziej żal - przepraszał na kolanach, błagał o wybaczenie, płakał jak małe dziecko. Stracił prawo jazdy, zostaliśmy bez środków do życia za to z ogromnymi długami, które udało się spłacić tylko dzięki rodzicom mamy. Ojciec zaczął się leczyć, znowu chodził w świeżych, wyprasowanych koszulach, zaczął się starać, choć i tak nie udało mu się przełamać bariery między nim a nami. Nigdy nas nie przytulił, nigdy nie pochwalił, zawsze był tak przeraźliwie obcy i daleki.

Sytuacja materialna nadal była fatalna, mama musiała wyjechać na trzy miesiące za granicę i gdy wydawało się, że najgorsze mamy już za sobą, bo przecież rok abstynencji o czymś świadczy, wszystko wróciło - ojciec odprowadził mamę na dworzec, czekałam na niego tak długo, siedziałam w oknie z nosem przyklejonym do szyby, godziny mijały jedna za drugą, aż w końcu zobaczyłam go zataczającego się na podwórku i coś we mnie pękło.

Każdy kolejny dzień był gorszy od poprzedniego, próbowaliśmy z bratem chować butelki, ale to tylko pogarszało sytuację. Pamiętam, że wychodził z domu o świcie, więc zwlekałam się z łóżka o czwartej nad ranem tylko po to, żeby przed wyjściem cichutko poprosić go, by nie pił. Pamiętam swoją wywiadówkę, na którą poszłam sama, bo on leżał w tym czasie pijany, mamrotał, że nie ma na nic siły, że ma depresję i przez nas nie chce mu się żyć. Pamiętam wszystkie nieprzespane noce; zapłakane oczy dziadka, który powoli umierał, widząc, co dzieje się z jego synem; pierwszy raz, gdy brat stanął w mojej obronie, bo ojciec wyrzucił mnie z domu i naubliżał od kurew - mnie, trzynastoletniej dziewczynce.

Nie mogłam się doczekać powrotu mamy, wydawało mi się, że ona coś na to poradzi, przytuli i będzie dobrze - ale było jeszcze gorzej. Ojciec zaczął opowiadać o niej tak potworne i obrzydliwe rzeczy, że miałam ochotę wyrwać mu język. Zarzucał jej niewierność, choć już wtedy była wrakiem człowieka i zachowywała się jak płochliwa sarna, ciągle się bała. Pamiętam wieczne awantury, interwencje policji, widok policjantów okładających go na naszych oczach pałkami, groźby, coraz większą biedę, dziadka trzymającego się za serce albo płaczącego po cichutku i zakrywającego twarz rękami, ale najczęściej przypominam sobie minę mojego dziadka, gdy leżał w szpitalu po drugim zawale, taki słabiutki i blady. Powiedziałam mu, że ojciec nie przyjdzie do niego, bo znalazł pracę, ale on dobrze wiedział, że kłamię i rozpłakał się jak małe dziecko, a ja myślałam, że serce mi pęknie z żalu.

Dziś mam dwadzieścia lat i czuję się jak śmieć. Brzydzę się swoim ciałem, nienawidzę swojej twarzy, która tak bardzo przypomina jego twarz, wiecznie przestraszonych oczu, zaciśniętych warg. Cierpię na zaburzenia odżywiania, w ciągu kilku chwil potrafię pożreć tyle jedzenia, ile normalnie zjada się w ciągu tygodnia, po to by później poczuć się jak szmata, zwijać się z bólu, przeczyszczać i głodzić. Czasem tak bardzo nie chce mi się żyć, że mam ochotę położyć się na podłodze i czekać aż umrę, bo na nic innego nie mam - póki co - odwagi.

Nie mam żadnych przyjaciół, nigdy nie byłam w żadnym związku, panicznie boję się rozmów, spojrzeń, dotyku. Odczuwam tak ogromny głód drugiego człowieka, a jednocześnie izoluję się od ludzi, ciągle uciekam, robię uniki. Nigdy nie zaprosiłam nikogo do domu, tak potwornie się wstydziłam, tak bardzo się bałam. Pamiętam jak w podstawówce przyjechała do mnie bez zapowiedzi znajoma z klasy - mama kazała mi się schować, skłamała mówiąc, że mnie nie ma, a potem nakrzyczała na mnie, tak jakby to było coś złego, nienormalnego.

W gimnazjum i liceum ciągle trzymałam się na uboczu, pewniej czułam się stojąc z boku i z bezpiecznej odległości obserwując znajomych, którym po cichu zazdrościłam tej beztroski, energii, spontaniczności. Łudziłam się, że na studiach będzie mi łatwiej, ale po przeprowadzce jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie - grupowe wypady do klubu zawsze odbywają się beze mnie, z nikim nie utrzymuję bliższych kontaktów, na przerwach modlę się, żeby nikt do mnie nie podszedł i nie zechciał ze mną rozmawiać albo po prostu uciekam do łazienki i ryczę z nerwów.

Z zazdrością patrzę na mojego brata. Początkowo miałam mu za złe, że od nas ucieka, ale teraz wiem, że nie mógł zrobić dla siebie niczego lepszego. Odkąd pamiętam, gdy tylko w domu zagęszczała się atmosfera, on wsiadał najpierw na rower, potem do samochodu, i znikał na cały dzień. Zazdrościłam mu tego, że zawsze miał gdzie iść - ja wybrałam izolowanie się od wszystkich. Z domu, którego tak bardzo nienawidziłam, zrobiłam sobie twierdzę nie do zdobycia.

Ciężko mi powiedzieć, co czuję do matki. Gdy słyszę, że do niczego się nie nadaję, gdy widzę, jak odwraca głowę, kiedy zjadam na raz bochenek chleba z kostką masła, wydaje mi się, że strasznie jej nienawidzę, ale jak widzę ją zapłakaną, taką bezbronną i słabą, mam ochotę przytulić ją i pogłaskać po głowie. W głębi serca ją kocham, choć to miłość trudna i toksyczna. Źle mi, gdy rozkleja się przy mnie, opowiada o swoim zmarnowanym życiu, a ja siedzę obok zupełnie przezroczysta i mam ochotę krzyczeć na całe gardło, że ja też jestem poraniona, że też byłam świadkiem tego wszystkiego i nie chce mi się żyć, ale tak bardzo boję się odezwać.

Relacje z ojcem są jeszcze bardziej toksyczne. Tyle razy życzyłam mu śmierci, wyobrażałam sobie, że biję go z całej siły, kopię po głowie i brzuchu, ciężkimi butami miażdżę jego palce, ale gdy widziałam go takiego słabego i chudego, wpadałam w panikę i modliłam się, żeby nie umierał. Rano modlę się, żeby już nigdy nie wrócił, a wieczorem odchodzę od zmysłów i czekam do późna przy drzwiach. Mam do niego taki ogromny żal, tak bardzo go nienawidzę, ale gdy czasem trzeźwieje i widzę, jak nie może utrzymać w drżących dłoniach łyżki z zupą, jak siedzi naprzeciwko mnie i gorączkowo próbuje znaleźć jakiś temat do rozmowy, ale nic o mnie nie wie, więc tylko bawi się nerwowo zapalniczką albo jak w swoje imieniny siedzi sam w pokoju, nikt do niego nie dzwoni, nikt mu życzeń nie składa, bo nikogo bliskiego nie ma, żadnego serdecznego przyjaciela, nikogo, kto by za nim w ogień skoczył - gdy tak patrzę na to wszystko i widzę tylko zgliszcza i popiół - chce mi się płakać wniebogłosy. Czasem zastanawiam się, o czym myśli, gdy w jeszcze czystej koszuli wychodzi z domu, czuje na sobie moje spojrzenie, zupełnie trzeźwy wchodzi do meliny, widzi te wszystkie półmartwe ciała, czuje ten smród.

Najbliższą mi osobą był przez 15 lat mój dziadek - ojciec mojego ojca - w co do tej pory trudno mi uwierzyć. Pamiętam te wszystkie zmarnowane święta, wigilijne życzenia składane przez zaciśnięte zęby, butelki upychane pod choinką, wieczne kłótnie. Ale gdy żył dziadek, zawsze mogłam przynajmniej posiedzieć w jego pokoju, przytulić się, potrzymać go za rękę - tęsknię za tym najbardziej na świecie, choć z drugiej strony czasem sobie myślę, że to dobrze, że dziadek umarł, bo serce mu pękało, gdy patrzył na to wszystko. Boli mnie, że nie zdążyłam mu powiedzieć, jak bardzo był dla mnie ważny i jak bardzo go kochałam - mam w sobie tyle pozytywnych uczuć, tylu osobom chciałabym powiedzieć coś miłego, ale nie potrafię wydusić z siebie ani słowa.

Co roku przynosiłam do domu świadectwa z paskiem, nigdy nie schodziłam poniżej średniej pięć zero, nauczyciele klepali mnie po ramieniu mówiąc, że rodzice muszą być ze mnie bardzo dumni, a ja wracałam do domu i nikogo nie obchodziło moje świadectwo - mama zerkała na nie w biegu, coś tam wymamrotała pod nosem, ojciec nawet nie spojrzał. Czułam się tak patologicznie niemądra, że gdy dostałam czwórkę z plusem miałam wrażenie, że świat zawalił mi się na głowę, a gdy dostawałam piątkę albo szóstkę tłumaczyłam sobie, że to o niczym nie świadczy, po prostu mi się udało, nic więcej. Pamiętam, jak w gimnazjum na matematyce nauczycielka dyktowała jakieś zadanie i ogłaszała, że trzy osoby, które jako pierwsze podadzą poprawną odpowiedź, dostaną piątki, ja od razu odkładałam długopis, bo wiedziałam, że mi się nie uda, choć nigdy nie miałam najmniejszych problemów z nauką. Nigdy nie byłam z siebie dumna, nigdy nie pomyślałam o sobie - kurczę, jestem naprawdę dobra, zasłużyłam na tę ocenę! Panicznie bałam się matury, bo wiedziałam, że od jej wyniku zależy moja przyszłość. Na najważniejszy dla mnie egzamin poszłam w zupełnej rozsypce - w domu nie miałam warunków, żeby się uczyć, nie nadążałam z wynoszeniem butelek, sprzątaniem po ojcu, zbieraniem petów z podłogi. Ku mojemu zdziwieniu maturę zdałam celująco, bez problemu dostałam się na wymarzone studia i po pięciu miesiącach w końcu wyprowadziłam się z domu.

Zawsze mi się wydawało, że gdy zacznę studia, wszystko się zmieni - poznam nowych ludzi, zajmę się tym, co kocham, odetnę się od ojca. Poznałam tylko ludzi z mojej grupy, ale kontakty z nimi są okupione ogromnym stresem i ograniczają się do porannego "cześć" i popołudniowego "do jutra". Na zajęciach czuję się jak ostatni matoł, nie potrafię sklecić najprostszego zdania, słucham z rozdziawioną buzią koleżanek, które mówią tak ślicznie i lekko, z taką swobodą potrafią wypowiedzieć się na każdy temat, nie mają problemu z doborem słownictwa, z ubraniem swoich myśli w słowa. Odcięcie się od ojca też było tylko pobożnym życzeniem - to wszystko siedzi we mnie zbyt głęboko. Czasem wydaje mi się, że jest już dobrze, ale wystarczy, że w autobusie poczuję od kogoś alkohol - wtedy wszystko wraca. Chciałam zapisać się na terapię - nie udało się. Tchórzyłam za każdym razem, gdy stawałam przed drzwiami ośrodka, a potem zapłakana wracałam przez całe miasto do mieszkania.

Jestem taka dziecinna, taka bezradna i naiwna. Czasem, gdy widzę na ulicy szczęśliwą parę z małym dzieckiem, mam ochotę wyrzucić tego bachora z wózka, zająć jego miejsce i leżeć tam, dopóki ktoś mnie nie utuli, nie uspokoi, nie pogłaszcze po głowie. Nie potrafię o siebie zadbać - dziesięć lat nie byłam u dentysty, nie umiem zapisać się na wizytę u okulisty, choć od tylu lat mam ogromne problemy ze wzrokiem. Chciałabym, żeby ktoś wziął mnie za rękę, zaprowadził do przychodni, wszedł ze mną do gabinetu, kupił leki w aptece. Tak bardzo bym chciała, żeby komuś na mnie choć trochę zależało.

Panicznie boję się mężczyzn, nie wyobrażam sobie, że mogłabym się komuś spodobać. Unikam ich jak ognia, potwornie się peszę, gdy muszę z nimi zamienić kilka słów. Wystarczy, że w autobusie ktoś usiądzie zbyt blisko, a mnie już ręce zaczynają drżeć z nerwów i mam ochotę zapaść się pod ziemię. Z niedowierzaniem patrzę na pary obejmujące się na ulicy i nie mogę zrozumieć jak to możliwe, że bez strachu i skrępowania można być ze sobą tak blisko.

Mija drugi miesiąc wakacji, a ja nie zrobiłam ani jednego kroku do przodu. Żyję jak szczur, od końca czerwca nie miałam żadnego kontaktu ze znajomymi, z domu wyszłam tylko trzy razy, żeby wypożyczyć książki, których nie jestem w stanie czytać i kupić zapas środków przeczyszczających. Całe dnie spędzam przy komputerze, trwonię czas, choć tak bardzo chciałam się rozwijać, kształcić, formować. Za kilka dni wracam do miasta. Ktoś mógłby powiedzieć, że zostawiam wszystko za sobą, ale to nieprawda - zabieram to ze sobą, ani na moment nie potrafię o tym zapomnieć, coś każe mi wiecznie o tym myśleć, wiecznie się kontrolować. Mimo wszystko postanowiłam spróbować ten ostatni raz - jeśli dobrze pójdzie, jeszcze w tym roku zacznę terapię.




Eleuteria nr 91, 3/2012


początek strony